poniedziałek, 31 grudnia 2007

Remis pod choinkę

Wisła Kraków - Tranzax Łożyska 1:1 (o:1)
Remigiusz Zbiranek - Wojciech Piłat

To był ostatni mecz ostatniej kolejki przed ostatnimi Świętami w roku pańskim 2oo7. Niektórzy myślami byli już przy barszczu, pakowaniu prezentów i owijaniu ich aksamitną wstążką. Mikołaj dopinał właśnie z trudnością ostatni guzik swojego płaszcza, a my czekaliśmy na spotkanie rozgrzewając się. Dogon po raz kolejny nie podjął się wróżb z kończyn, chcieliśmy tylko zagrać dobry mecz. Tym razem na przekór losowi, wybraliśmy mniej ulubioną połowę i poczęliśmy umieszczać piłkę między słupkami, zatrudniając tym samym Adama. Jako, że było małe opóźnienie sielanka nie trwała długo. Sędzia zalotnie gwizdnął za zawodników i wszyscy wrócili na ziemię.

Nasza gra była tak samo dobra jak w poprzednim spotkaniu. Niedokładne podania były tak rzadkie jak konsystencja kaszek Gerbera, zachowywaliśmy umiar i wstrzemięźliwość. Spokojna gra z tyłu emanowała falowo na przody, no i bokiem trochę na ławkę rezerwowych. Przeciwnicy atakowali, my nie pozostawaliśmy dłużni. Po jednej z akcji zawodnik Wisły znalazł się sam na sam z bramkarzem. Adam wyleciał wściekle ze swoimi pięściami oraz stopami smoka i po chwili skopana już trochę piłka znalazła ukojenie w jego, nie pierwszej świeżości, rękawicach. W tym samym momencie do przodu zaczął biec nasz Dwukrotny Były Indywidualny Mistrz Świata w Walcu Angielskim - czyli Piłat. Adam tylko rzucił okiem w jego stronę, a następnie piłką. Ta poleciała i dopadła celu, Piłat miał przed sobą tylko bramkarza, nie czuł nawet oddechu obrońcy na plecach, chociaż też się starał sapiąc niemiłosiernie. Golkiper przeciwników wybiegł i wszyscy zobaczyli, że Piłat ma całą prawą stronę bramki wolną do strzału. Ten jednak strzelił w środek, piłka kulnęła się jeszcze po nodze bramkarza i wpadła do bramki. W tym momencie wszyscy podnieśli krzyk radości, rezerwowi podskoczyli jakby przez ławkę puszczono prąd o niewielkim woltydżu. W pierwszej połowie działo się jeszcze mnóstwo interesujących rzeczy, ale wynik się nie zmienił. W drugiej części kontynuowaliśmy dzieło zniszczenia przeciwników, a jednak nic nie wpadało. Mieliśmy też trochę szczęścia, ale ono ponoć sprzyja lepszym. Gdy tak sobie graliśmy i do końca pozostało już minut niewiele, przeciwnicy zaczęli napierać całym zespołem. To stworzyło okazje do kontr. W jednej z takich akcji Drehu wybiegł kapitalnie na czystą pozycję, otrzymał piłkę i pozostał przed nim tylko bramkarz. Wszyscy pełni nadziei czekali, co zrobi kapitan. Tenże intensywnie myślał, widać nawet było jak trybiki poruszają się w jego głowie. "Co ten pokręcony dzieciak zrobi?" - myślała garstka kibiców. Drehu postanowił zagrać jak nie Drehu - spróbował kiwnąć bramkarza. Niestety bramkarz był długi wystarczająco i giętki również - także akcja zakończyła się jękiem zawodu. Na jakieś kilka minut przed końcem, przeciwnicy mieli rzut wolny, Adam ustawił mur i stanął przykładnie obok niego. Zawodnik Wisły wykonał rzut wolny perfekcyjnie, podał do swojego compadre, stojącego samotnie 23 centymetry od bramki. Ten nie miał zbytniego wyboru, jak umieścić piłkę w siatce. Obok stał bezradnie Drehu - to był jego zawodnik! Zdruzgotany kapitan zszedł na ławkę i ukrył twarz w rękach, a potem jeszcze nałożył na to wszystko swój szczęśliwy ręcznik. To był jego osobisty dramat. Nie czekając aż się otrząśnie - mecz toczył się dalej. No i tak dotoczył się do końca.

Żeby wygrać trzeba strzelić co najmniej o jedną więcej bramek niż przeciwnicy. Przez długo tak było, ale skończyło się na golu pod choinkę i remisie. Miało być dzielenie się opłatkiem w szatni, śpiewanie kolęd, przemowy zwierząt, a skończyło się tylko na standardowym przebieraniu. Jednakże wielkie zadowolenie biło od Pana sponsora, który oglądał mecz na żywo. Zobaczymy co następny rok przyniesie.

środa, 19 grudnia 2007

Dowody nie grają!

TRANZAX Łożyska - Knauf/P.W. Look
2:o (1:o)
Wojciech Piłat, Przemysław Włodarski

Po ostatnim dobrym meczu w naszym wykonaniu, nikt nie wiedział, co się zdarzy dzisiaj. Czy złapiemy falę i wygramy, czy nas zaleje i będziemy mogli porozmawiać ze zwierzętami żyjącymi na dnie. Obie opcje były możliwe, nawet Dogon nie podjął próby wróżb z nóg. Wybraliśmy naszą szczęśliwą połowę wychodzącą na zachód i rozpoczęła się rozgrzewka pożyczoną piłką. Po krótkim bieganiu i kopaniu sędzia zaprosił nas na mecz.

Rozpoczęliśmy spokojnie, bez podpalania się. Rozpoczynaliśmy akcje od obrony, z tyłu piłki rozdzielał Piniu, napastnicy szukając piłki, wysuwali się na pozycję, a gdy przydarzyła się jakaś strata, Drehu był na miejscu i wymiatał piłki w trybuny, by wybić przeciwnika z rytmu. Przeważaliśmy bardzo wyraźnie i nie było widać, aby grały ze sobą drużyny z dwóch przeciwnych końców tabeli. Nasza przewaga w końcu dała rezultat. Piłat dostał piłkę i z obrońcą na boku, umieścił ją mocnym strzałem przy krótkim słupku. Bramkarz wywinął pajaca, ale to nic nie dało - zdobyliśmy prowadzenie. Knauf, wycierając potu strugi z twarzy, nie wierzył. My dalej graliśmy swoje. Piniu mądrze dzielił piłki z tyłu, niczym przedszkolanka rozdająca mleko kakaowe swoim podopiecznym, starał się nikogo nie obrazić i obdarowywać swoich kolegów drużyny po równo kulistą nagrodą. A oni odwdzięczali się dobrą grą. I byli szczęśliwi. I każdy widział, że było to dobre. W pewnym momencie piłkę dostał Adam. Zamyślił się nad dzikim, szemrzącym strumieniem, na którym to płynął tata-bóbr razem z synkiem i obaj wymachiwali pociesznie bobrzymi ogonkami. Sędzia nie wytrzymał tej idylli i odgwizdał grę na czas. Zawodnik przeciwników strzelił gola z wolnego, ale zapomniał podać, choć niektórzy twierdzą, że zrobił to specjalnie. Chwilę później miał miejsce strzał na naszą bramkę. Adam złapał piłkę, a tak przynajmniej mu się wydawało. Kulista rzecz zmieniła się w dorsza, który wyłowiony z wody, wił się na lądzie. Nasz bramkarz próbował go nakryć rękami, ale ten co rusz się wyślizgiwał. W końcu tuż przed linią bramkową udało się. Mimo że niektórzy widzieli już gola, sędzia zachował się przyzwoicie i ani drgnął. Po pierwszej połowie było więcej niż dobrze, ale wciąż nie bardzo dobrze. Poczęliśmy bronić jednobramkową przewagę, ale była to obrona rozważna. Adam spisywał się znakomicie, mimo iż podczas jednej z akcji dostał piłką w jabłko Adama (czyli swoje). Przeciwnicy byli wyraźnie sfrustrowani. Jeden z cięższych zawodników ligi prowokował naszych, ocierając się swoim, przecież już niesuchym, ciałem o innych i depcząc im nowo zakupione obuwie halowe. Ten brak szacunku okazywany przez domniemanego syna właściciela plantacji buraków cukrowych i pastewnych tylko zmobilizował Tranzax. Włodziu po podaniu z prawej strony pokonał bramkarza i było 2:o. Po tym policzku Knauf zaczął napierać na barykady z całych sił, jednak nie trafił m. in. na pustą bramkę i spotkanie się skończyło.

Stało się! Dziewicze zwycięstwo oraz pierwszy clean sheet Adama w BLPN-ie. Po meczu przegrani, niewierzący przeciwnicy postanowili sprawdzić naszą uczciwość, prosząc organizatora o kontrolę dokumentów. Po raz kolejny potwierdziła się stara piłkarska prawda - dowody nie grają! Odnieśliśmy ładne zwycięstwo po dobrej grze i nikt nam tego nie odbierze. This is TRANZAX!!!

wtorek, 4 grudnia 2007

53 sekundy do szczęścia

Medan - TRANZAX Łożyska 2:1 (1:1)

Maciej Szatkowski, Rafał Pichalak - Wojciech Piłat


Niecała minuta - tyle zabrakło do wywiezienia remisu z gorącej Polonii. Graliśmy z wiceliderem, graliśmy mądrze, spokojnie, mieliśmy dużo szczęścia, ale nie wystarczyło to nawet na jeden punkt.

wtorek, 27 listopada 2007

Może być tylko lepiej (?)

TRANZAX Łożyska - The Reds 4:7 (3:4)
bramki: Wojciech Piłat 2, Michał Hejmej 2 - Marcin Holka 5, Jacek Zadrużyński, Maciej Lewandowski


Graliśmy mecz przeciwko byłej drużynie Dreha i Hejma, również kilku innych zawodników miało epizody w drużynie The Reds. To od nich kupiliśmy nasze pierwsze koszulki piłkarskie. Przeciwnicy dotychczas przegrywali swoje mecze i byli za nami w tabeli. Te fakty sprawiały, że spotkanie było szczególnie uczuciowe, no i liczyliśmy na dziewicze zwycięstwo w blpn-ie. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna niż myśleliśmy.

Rozpoczęliśmy uważnie. Przez dłuższy okres czasu żadna drużyna nie osiągała wyraźnej przewagi. Nastąpiła wymiana iście bokserska, waga ciężka, natychmiastowe wymiany, błyskawiczne ataki, jednak skutek wyglądał tylko jak ciosy na korpus, które miały na celu wymęczenie obu stron. Pierwszego gola strzelili przeciwnicy. Rzut wolny, strzał przy słupku, Adam - mający wielki zasięg - nie dał rady. W tym momencie poczuliśmy się jak oblani wiaderkiem zimnej wody przez niesforne dziecko i zaczęły się wściekłe ataki. Nie dało to nic wielkigo, bo Redsi znowu spowodowali, że piłka zatańczyła w naszej siatce dżajfa. Gdy dalej tak atakowaliśmy groźnie, piłkę dostał Piłat i sprytnym strzałem pokonał bramkarza. Na ławce szaleństwo. Trzeba bowiem wiedzieć, że Piłat nie mógł trafić między słupki już od dawna. Nikt nie liczył od jak dawna, bo nikt też specjalnie nie chciał chłopaka drażnić i dołować. Uwierzyliśmy, że można tu jeszcze coś zrobić. I nagle swiat zasnuł się mgiełką, mecz wydawał się tylko jawą, bieganie marazmem. I tak dobrnęliśmy do końca pierwszej połowy - wynik brzmiał 4:3 dla przeciwników. Połowa meczu była przed nami. Niemal każdy w przerwie oddał się słodkiej reflekcji - el dorado jest tak blisko, a na przeciw stoi najgorsza drużyna ligi. Znowu rozpoczęła się walka, ale to nie my górowaliśmy. The Reds triumfowali strzelając kolejną bramkę, grając na czas, obijając naszych zawodników drażnili nasze zszargane i tak nerwy. Podobno nawet komórki na głowie Dreha przestały na chwilę produkować melaninę, w skutek czego osiwiał on jeszcze bardziej. Kiedy Hejmo strzelił na 5:4 ponownie uwierzyliśmy, że damy radę. Niesieni na skrzydłach, atakowaliśmy zuchwale. Przeciwnicy niczym wytrawni stratedzy czekali na nasz ruch i kiedy nadarzyła się okazja skontrowali. Skrzydła znowu nam odpadły i musieliśmy pełzać dalej by coś jeszcze zdziałać. Wijąc się i sycząc, dostaliśmy jeszcze jedną bramkę akonto. Na 3 minuty przed końcem było 7:4 i mimo tego iż nawet sędzia starał się nas zmobilizować, spotkanie skończyło się dokładnie takim wynikiem.

Dzisiejszy mecz miał być sposobem na odbicie się od dna. Niestety nie udało się. Przeciwnicy zrobili wielką kupę i spuścili nas razem z nią w otchłań kanalizacji.

piątek, 23 listopada 2007

A miało być tak pięknie...

Max Maksymilianowo - TRANZAX Łożyska 9:4 (2:2)

bramki: Denis Duszyński 3, Daniel Lubomski 2, Sławomir Nowiński 2, Leszek Gładkowski, Krzysztof Szal - Michał Hejmej 3, samobójcza
kartki: Adam Dogoński




poniedziałek, 12 listopada 2007

Pierwsze punkty

TRANZAX Łożyska - Hel-Wita 1:1 (1:1)
bramki: Michał Hejmej - Paweł Ratajczak
kartki: Łukasz Pinkowski

W dzisiejszym meczu zdobyliśmy pierwsze punkty w nowej lidze - a właściwie należy stwierdzić, iż zdobyliśmy jeden punkt tylko, gdyż mieliśmy ogromną przewagę, ale bramkarz przeciwników bronił natchniony diabelską mocą.

Przed meczem nasz drużynowy wieszcz Dogon jak zwykle miał złe przeczucia. Wróżby z nóg, które u Dogona były wyjątkowo miękkie, nie zapowiadały nic dobrego. Gdyby nie nowe koszulki, morale byłoby bardzo niskie. Rozpoczęliśmy rozgrzewkę, niby nowa hala, nowa liga, nowe koszulki, ale napierdzielanka i ostre sprawdzanie Adama to samo. Gdy tak strzelaliśmy, w pewnym momencie Hejmo pokonał bramkarza z najbliższej odległości piętką. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to będzie nasze przekleństwo...

Rozpoczęliśmy skoncentrowani. Już w jednej z pierwszych akcji Piniu uderzył bardzo mocno na bramkę. Gdy tak piłka leciała i już wyobrażała sobie, że mija słupek o dobre trzy metry i uderza z łoskotem w ścianę, czujny Hejmo zmienił jej tor lotu i wpakował do bramki. Zapanowało szaleństwo, zawodnicy ucieszyli się niesamowicie z prowadzenia, piłka kręciła się w siatce z radości, Dogon twardo stanął na ziemi i stwierdził, że już jego nogi nie są miękkie. Od tej pory gra była zacięta i nikt się nie oszczędzał. Przeciwnicy atakowali, my broniliśmy, my kontrowaliśmy, przeciwnicy wychodzili obronną ręką. W pewnym momencie po zamieszaniu, gdzie 3 naszych zawodników stało przy bramce, piłkę do siatki wpakowali przeciwnicy. Zawodnik Hel-Wity strzelił piętką z 2 metrów, podobnie jak Hejmo przed meczem. W tym momencie wszyscy uwierzyli, że z pozoru nieskładne napierdzielanie na bramkę na rozgrzewce nie było bezcelowe. "To ma sens" - myśl jak iskra przeskakiwała z głowy do głowy. Pełni zadumy i szacunku poczęliśmy atakować. Co rusz nękaliśmy bramkarza, ale tenże wszystko bronił, jak nie nogą to ręką, jak nie ręką to twarzą. Podczas pierwszej połowy warto jeszcze odnotować statystyczny fakt, iż Drehu zszedł na minutę na ławkę - jakże to było odmienne od tego, co zaprezentował w poprzednim spotkaniu. W drugiej połowie obraz gry się nie zmienił - cios za oko, ząb za krew, podanie za strzał, strzał za interwencję - wymiana iście tenisowa. Bramkarze bronili jak w transie, szczególnie bramkarz przeciwników sprawiał wrażenie jakby przed meczem skorzystał z usług Harry'ego Hipnotyzera, który zaprogramował go na bronienie sytuacji niemożliwych. Nawet taktyczny atak Łukasza na żebra golkipera nie ostudził jego zapału. Na 3 minuty przed końcem po rzucie rożnym Karol posłał piłkę przy słupku. Mimo iż piłka była kąśliwa i leciała do bramki niczym jesiotr do siatki rybackiej, bramkarz zachował się jak szalony wegetarianin, który uchronił rybkę przed pewną śmiercią w ostatniej chwili. Remis utrzymywał się nadal. Aż pod koniec meczu, w okropnych bólach, urodziła się akcja marzenie - Piłat dostał piłkę, przed nim był jeden obrońca, a po bokach gotowych do podania było dwóch naszych zawodników. Świat na chwilę zwolnił, ziemia zaczęła się obracać wolniej, wszyscy wstrzymali oddech, oczyma wyobraźni swojej widzieli gola. Piłat niczym wytrawny snajper postanowił wykończyć akcję sam. Ból, zawód, jęki, smutek, żal, grupa młodych pancerników z zażenowaniem opuściła trybuny. Koniec meczu - 1:1.

Mecz był bardzo zacięty, charakteryzował się walką o każdą klepkę parkietu. Skończyło się remisem, a mogło być lepiej. Pokazaliśmy charakter. Trzeba odnotować, iż Hejmo drugi raz w oficjalnym meczu naszej drużyny, sugerował zawodnikowi naszej drużyny, że "ma związane jaja". Z różowymi okularami mocy półtorej dioptri patrzymy w przyszłość.

poniedziałek, 5 listopada 2007

Przegrana na początek

Linde Gaz - TRANZAX Łożyska 3:1 (1:0)

bramki: Tomasz Afeldt, Marcin Pulc, Maciej Szybowski - Michał Hejmej
kartki: Adam Rusin, Krzysztof Tomsza (Tranzax)

W dzisiejszym debiutanckim meczu, grając jeszcze w starych strojach, przegraliśmy 1:3. Debiutanckiego gola strzelił Ojciec Hejmo.