Collegium Medicum - Tranzax Łożyska 4:1 (o:o)
Sylwester Kleczka 2, Rafał Różalski, Michał Ziołkowski - Łukasz Pinkowski
kartki: Michał Hejmej, Artur Włodarczyk, Mateusz Flejter (żk)
Zimowe słońce odbijało się od desek parkietu, oślepiając sunących po powierzchnii ludzi. Ci, którym było zezwolone dotykać piłkę rękoma mieli najgorzej. Oni byli ostatnią ostoją, ostanią przeszkodą dla piłki, dla straconej bramki. Zawsze czuli wielkość swojej misji, a jasne promienie sprawiały, że była ona jeszcze bardziej wyjątkowa. Spotkanie odbyło się w złym czasie. Włodziu był jeszcze przed sławnym treningiem kondycyjnym w lesie, nadgorliwy Drehu przyniósł wodę nie tylko w butelce, ale też w obu kolanach, a Szwagier nabawił się szwów w meczu policjanci kontra księża, kiedy w jednej z akcji obronnej został zaatakowany krucyfiksem przez spowiednika w czarnej sułtannie.
Losowanie było dla nas szczęśliwe, jako że słońce świeciło na całej długości, kapitan zdecydował, że pierwszą połowę będziemy grać z wiatrem. Nie miało to większego znaczenia, gdyż znajdowaliśmy się w pomieszczeniu zamkniętym, ale zawsze to motywacja dla nas i dyskomfort dla przeciwników. Zaczęło się bardzo spokojnie i uważnie. To Medycy nadawali tempo temu spotkaniu. Potomkowie Eskulapa zaskakiwali nas co rusz swoimi zdolnościami manualnymi nogi. Mieli kilka sytuacji, ale to nasze były bardziej konkretne. Po ładnej akcji Hejmo trafił w poprzeczkę, jednak to jeszcze nie koniec, do obitej piłki podbiegł Piłat i trafił w bramkarza. Mieliśmy trochę pecha, przeciwnicy często nie mogąc wyjść z pola karnego, podawali sobie piłkę, a my nie mogliśmy jej przejąć. Szybko załapaliśmy pięć fauli i trzeba było grać ostrożniej. W pewnym momencie, niezadowolony z decyzji Mateusz machnął ręką. Sędzia uznał, że to godzi we wszystko, co dotychczas robił w życiu i pokazał żółtą kartę. W pewnych dzikich, afrykańskich plemionach ruch ręką, wykonany przez zniechęconego człowieka jest wielką obrazą. Z racji swojego koloru skóry, sędzia chyba nie pochodzi z tych kręgów, ale zadziałało to na niego jak płachta na samicę byka. Druga połowa, podobnie jak pierwsza, rozpoczęła się spokojnie. To nie my byliśmy faworytami i dobrze o tym wiedzieliśmy. Zaraz na początku Włodziu znalazł się sam na sam z bramkarzem, strzelił jednak w środek. Gdyby był to Włodziu po aktywnym treningu w lesie, połączonym ze zbieraniem prawdziwków oraz kopaniem muchomorów, cieszylibyśmy się z prowadzenia. Chwilę potem mieliśmy kontrę, ale jak to bywa z kontrami, zmieniła się w kontrkontrę. Przeciwnicy sunęli na naszą bramkę. Po kilku podaniach przeciwnik widział już tylko Adama odgradzającego go od bramki. Mocnym strzałem umieścił piłkę pod pachą naszego bramkarza, a potem już między słupkami. W powietrzu unosił się fetor spalonych włosów - przegrywaliśmy. Chwilę potem przegrywaliśmy już podwójnie. Przeciwnicy nabrali wiatru w skrzydła. Służba Zdrowia przeżywała swój renesans. Bramkarz - młodszy chirurg pierwszej klasy, to wyłapywał, to odbijał piłki z ogromną precyzją, żadna nie chciała się przecisnąć. Tęgi obrońca - przełożona pielęgniarek, skutecznie opiekował się i dyrygował swoimi obrońcami. Do tego niewysoki napastnik - człowiek o bardzo prostych palcach, można wnioskować, że przyszły ginekolog. To oni nieśli swoją drużynę. Złote pokolenie, sól w oku tej ziemi! Właśnie ten prostopalczasty zawodnik dobił nas strzelając dwa gole. Było 4:0. W samej końcówce Piniu zdobył honorowego gola. Wystarczająco, aby ocalić honor, za mało by zatrzeć złe wrażenie.
Byliśmy na ósmym miejscu i myśleliśmy, że świat należy do nas. Ogródek witał nas swoimi bramami, gąska wyciągała łapkę do powitania. Jednak nastąpiła mała korekta naszej formy i możliwości. Niewiele się dziś udawało, a to, co wychodziło nie wyglądało zbyt składnie, a nawet ładnie. Medycy przeprowadzili na nas skuteczną sekcję zwłok i nic nie mogliśmy zrobić.