wtorek, 26 lutego 2008

Szybka przegrana na koniec

TRANZAX Łożyska - BPIK 1:5 (0:5)

Mateusz Flejter -
Łukasz Gutowski 2, Marcin Madeja 2, Wiesław Langowski

Tego meczu na pewno nie można nazwać wybornym majstersztykiem w naszym wykonaniu. Faktem jest, że straciliśmy chyba najszybszego gola w lidze. Bramka miała miejsce w pierwszych 15 sekundach meczu. Nie graliśmy zbyt dobrze, było lepiej niż dzieci z podwórka, ale ciągle bardzo słabo. Tym niemiłym akcentem kończymy debiutancki sezon w BLPN-ie. Czekamy na dalsze wyzwania.

środa, 20 lutego 2008

Istna Corrida

Wzgórze Wolności - TRANZAX Łożyska 1:1 (1:0)

Damian Olejnik - Wojciech Piłat
kartki: Łukasz Horyna, Adam Burdanowski, Ziemowit Łukawski

Już wiosna coraz bardziej śmiałymi krokami gra na nosie zimie, a nam w przedostatniej kolejce przyszło się zmierzyć z jedną najlepszych drużyn ligi. Planem minimum było nie dostać zbyt wielkiego manta. W miarę rozwoju spotkania miały następować nowe cele. Mateusz pauzował za kartki, Drehu znowu przyniósł dodatkowy ładunek wody w kolanach, Dogon był w szóstym trymestrze kuracji antybiotykowej, a Włodziu nie odbył dotąd treningu w lesie, ale przedstawił zwolnienie, także obyło się bez kary finansowej. Przeciwnicy zapowiadali buńczucznie, że nas rozniosą, a nasz stosunek do tych pogróżek był obojętny.

Na początku gra była bardzo szybka, przeciwnicy biegali jak rozjuszone czerwienią naszych strojów byczki, a my dotrzymywaliśmy im tempa. Nie było tak źle: uważna gra w obronie, brak szaleństw, nieliczne ataki, uradowany sponsor na trybunach. Wzgórze trochę gorzej, wodze, na których trzymali nerwy zaczynały się powoli przecierać, co jakiś czas dało się usłyszeć zabłąkane pretensje do sędziego czy niezbyt wymyślne przekleństwa. Jako, że faworytami nie byliśmy, przeciwnicy strzelili nam gola. Niezbyt blisko pilnowany zawodnik Wzgórza, piekielnie mocnym strzałem w krótki róg pokonał Adama. Nastąpiło to trochę szybciej niż myśleliśmy, ten gol podciął nam nieco nogi, którymi graliśmy. Nagle stały się bardzo miękkie. Przeciwnicy szli dalej za ciosem, raz po raz atakowali, chcąc nas dobić i zapewnić sobie spokojny byt na boisku do końca meczu. Byliśmy podłamani i daliśmy się zepchnąć. Jednak już wkrótce miało nastąpić coś, co sprawiło, iż wstąpiła w nas wiara. Zatem do rzeczy. Gdy tak Wzgórze cisnęło, ich akcje stawały się coraz bardziej groźne, nierzadko robili z naszymi obrońcami co chcieli. W pewnym momencie przeciwnik znalazł się sam na sam z Adamem, podał do swojego partnera i ten miał już przed sobą tylko bramkę. Tenże, widząc już gola, zrobił lekki zamach, ale okazało się, że piłka nie podzieliła tych wizji i musnęła zalotnie boczną część siatki. Zawodnik był podłamany, stanął na kilka sekund w bezruchu, rozważając to, co się stało. Stojąc tak był podobny do umięśnionego posągu Dawida ubranego w koszulkę i spodenki Barcelony. Ten monumentalny widok dodał nam otuchy - zaczęliśmy walczyć. Nieatakowany Włodziu dostał piłkę i wszyscy widzieli jak Tranzax pędzi kontrą z pełną mocą. W tym czasie miała miejsce kuriozalna sytuacja. Nagle zawiał wiatr, lecz nie był to ciepły, wilgotny i łagodny zefirek - taki z pewnością nie dostałby się do środka. To dmuchał złośliwy wiatr północny! Hulał zuchwale po boisku, nagle Włodziu dostał podmuch pod lewą nartę, nie zdążył złapać równowagi i walnął o parkiet jak gołąb o parapet. Wiatr - zgrywus - chciał jeszcze dmuchnąć sędziemu w gwizdek, ale nie trafił i wyleciał na wolność przy salwach śmiechu i jękach zawodu. Pierwsza połowa zakończyła się minimalnym zwycięstwem Wzgórza. Druga rozpoczęła się bardzo dobrze, Piłat, znanym tylko sobie sposobem, pokonał bramkarza, strzał to był sprytny, a dodatkowo przecudny, tylko jeden człowiek na dwóch rodzi się z specjalnym ukształtowaniem stopy, pozwalającym pokazać coś takiego na boisku. Po zaistnieniu tego faktu przeciwnicy ruszyli na nas ostro, to już nie była zwykła corrida, raczej gonitwa byków w Pampelunie. Broniliśmy się dzielnie, serce zostawione na deskach oraz dopisujące szczęście pozwoliło nam uniknąć losu przegranych. Pod koniec, kiedy to przeciwnicy opadli z sił, sytuacje sam na sam mieli Drehu oraz Radek. Jednak bramkarz Wzgórza to nie w kij pierdział i udanymi interwencjami sprawił, że ostatecznie utrzymał się remis.

Ten dobry mecz, utrwalający charakter naszej drużyny, cechowała przede wszystkim walka o każdy centymetr klepek drewnianych. Po raz kolejny niewielu na nas stawiało, ale poradziliśmy sobie z całkiem niezłym skutkiem. Po słabym początku sezonu mamy dosyć dobre miejsce i tylko żal, że została ostatnia kolejka.

sobota, 16 lutego 2008

W górę!

TRANZAX Łożyska - WSHE Bydgoszcz 5:2 (2:0)

Michał Hejmej 2, Wojciech Piłat, Mateusz Flejter, Radosław Szepietowski - Krzysztof Kaźmierski, Łukasz Marczak
kartki: Mateusz Flejter (żk)

Po meczu z Collegium Medicum dochodziły do nas różne głosy, komentarze, że nie umiemy grać z uczelnianymi drużynami. W tym meczu udowodniliśmy, że jest inaczej, wygraliśmy pewnie, zdecydowanie z placówką zaliczaną do Wyższych Szkół. Przed nami niełatwa droga, ale krok po kroku, najpierw Akademia, potem Uniwersytet i świat będzie stał przed nami otworem.

wtorek, 5 lutego 2008

Siostro skalpel

Collegium Medicum - Tranzax Łożyska 4:1 (o:o)

Sylwester Kleczka 2, Rafał Różalski, Michał Ziołkowski - Łukasz Pinkowski
kartki: Michał Hejmej, Artur Włodarczyk, Mateusz Flejter (żk)

Zimowe słońce odbijało się od desek parkietu, oślepiając sunących po powierzchnii ludzi. Ci, którym było zezwolone dotykać piłkę rękoma mieli najgorzej. Oni byli ostatnią ostoją, ostanią przeszkodą dla piłki, dla straconej bramki. Zawsze czuli wielkość swojej misji, a jasne promienie sprawiały, że była ona jeszcze bardziej wyjątkowa. Spotkanie odbyło się w złym czasie. Włodziu był jeszcze przed sławnym treningiem kondycyjnym w lesie, nadgorliwy Drehu przyniósł wodę nie tylko w butelce, ale też w obu kolanach, a Szwagier nabawił się szwów w meczu policjanci kontra księża, kiedy w jednej z akcji obronnej został zaatakowany krucyfiksem przez spowiednika w czarnej sułtannie.

Losowanie było dla nas szczęśliwe, jako że słońce świeciło na całej długości, kapitan zdecydował, że pierwszą połowę będziemy grać z wiatrem. Nie miało to większego znaczenia, gdyż znajdowaliśmy się w pomieszczeniu zamkniętym, ale zawsze to motywacja dla nas i dyskomfort dla przeciwników. Zaczęło się bardzo spokojnie i uważnie. To Medycy nadawali tempo temu spotkaniu. Potomkowie Eskulapa zaskakiwali nas co rusz swoimi zdolnościami manualnymi nogi. Mieli kilka sytuacji, ale to nasze były bardziej konkretne. Po ładnej akcji Hejmo trafił w poprzeczkę, jednak to jeszcze nie koniec, do obitej piłki podbiegł Piłat i trafił w bramkarza. Mieliśmy trochę pecha, przeciwnicy często nie mogąc wyjść z pola karnego, podawali sobie piłkę, a my nie mogliśmy jej przejąć. Szybko załapaliśmy pięć fauli i trzeba było grać ostrożniej. W pewnym momencie, niezadowolony z decyzji Mateusz machnął ręką. Sędzia uznał, że to godzi we wszystko, co dotychczas robił w życiu i pokazał żółtą kartę. W pewnych dzikich, afrykańskich plemionach ruch ręką, wykonany przez zniechęconego człowieka jest wielką obrazą. Z racji swojego koloru skóry, sędzia chyba nie pochodzi z tych kręgów, ale zadziałało to na niego jak płachta na samicę byka. Druga połowa, podobnie jak pierwsza, rozpoczęła się spokojnie. To nie my byliśmy faworytami i dobrze o tym wiedzieliśmy. Zaraz na początku Włodziu znalazł się sam na sam z bramkarzem, strzelił jednak w środek. Gdyby był to Włodziu po aktywnym treningu w lesie, połączonym ze zbieraniem prawdziwków oraz kopaniem muchomorów, cieszylibyśmy się z prowadzenia. Chwilę potem mieliśmy kontrę, ale jak to bywa z kontrami, zmieniła się w kontrkontrę. Przeciwnicy sunęli na naszą bramkę. Po kilku podaniach przeciwnik widział już tylko Adama odgradzającego go od bramki. Mocnym strzałem umieścił piłkę pod pachą naszego bramkarza, a potem już między słupkami. W powietrzu unosił się fetor spalonych włosów - przegrywaliśmy. Chwilę potem przegrywaliśmy już podwójnie. Przeciwnicy nabrali wiatru w skrzydła. Służba Zdrowia przeżywała swój renesans. Bramkarz - młodszy chirurg pierwszej klasy, to wyłapywał, to odbijał piłki z ogromną precyzją, żadna nie chciała się przecisnąć. Tęgi obrońca - przełożona pielęgniarek, skutecznie opiekował się i dyrygował swoimi obrońcami. Do tego niewysoki napastnik - człowiek o bardzo prostych palcach, można wnioskować, że przyszły ginekolog. To oni nieśli swoją drużynę. Złote pokolenie, sól w oku tej ziemi! Właśnie ten prostopalczasty zawodnik dobił nas strzelając dwa gole. Było 4:0. W samej końcówce Piniu zdobył honorowego gola. Wystarczająco, aby ocalić honor, za mało by zatrzeć złe wrażenie.

Byliśmy na ósmym miejscu i myśleliśmy, że świat należy do nas. Ogródek witał nas swoimi bramami, gąska wyciągała łapkę do powitania. Jednak nastąpiła mała korekta naszej formy i możliwości. Niewiele się dziś udawało, a to, co wychodziło nie wyglądało zbyt składnie, a nawet ładnie. Medycy przeprowadzili na nas skuteczną sekcję zwłok i nic nie mogliśmy zrobić.